Komentarze: 0
ale bylo fajnie.....
bylam wczoraj Bogiem, uswiadomilam to sobie, sobie ;)...
"sweet dreams are made of these who never mind, who disagree. travelled the world and seven seas... everybody is looking for something..."
ale bylo fajnie.....
bylam wczoraj Bogiem, uswiadomilam to sobie, sobie ;)...
"sweet dreams are made of these who never mind, who disagree. travelled the world and seven seas... everybody is looking for something..."
nie to zebym miala jakis strasznie filozoficzny nastrooj znuff. ale...
kurcze jak sie ma za duzo szczescia to jush zupelny pech. nowiec siedze sobie w pracce. mam zajebiscie pewna pozycje i nie musze sie o nic martwic. potem dostaje druga - bardziej ryzykowna, ale o wiele bardziej kuszaca. no i teraz trzecia. wlasciwie w momencie kiedy to pisze to trzecia jest jush przeszloscia. zostala zdyskwalifikowana. ale przez chwile byla niepewnosc w moim zyciu. od wczoraj rozwazalam mozliwosc spontanicznego wyjazdu do stanuff na rok. odpadlo bo w koncu stwierdzilam, ze stany nie maja dla mnie nic co mogloby mnie w jakikolwiek sposob interesowac. a strata roku... nie... nie stac mnie na to kategorycznie.
no wiec jest juz po klopocie. ale ten dreszcz emocji..
za tym wlasnie tesknie. kiedys [w sumie to nie bylo wcale tak dawno temu] potrafilam wyjechac na miesiac zostawiajac rodzicom kartke na stole, bo akurat nie moglam sie do nich dodzwonic a ucieklby mi pociag. a teraz? teraz skonczyl sie ten czas. wlasciwie teraz dociera do mnei czym rozni sie zycie studenta pracujacego od niepracujacego. mozliwoscia spontana totalnego.
ale nadal pozostaje spontaniczna w zakresie na jaki mnie stac, czyli w obrebie kilku (kilkunastu przed weekendem) godzin do przodu. - musialam to napisac, zeby ocenic sie. zeby sobie przypopmniec/udowodnic/podbudowac-sie ze jeszcze nie jest ze mna tak zle. nadal marze. nadal nie zaluje. a to znaczy ze ciagle jestem mloda [oczywiscie chodzi mi o mlodosc duchowa, bo fizycznie/bilogicznie to jestem niekiepski goofniasz]
kto ma racje? owidjusz czy lukrecjusz?
lukrecjusz twierdzi, ze 'cokolwiek wskutek swej zmiany wychodzi poza swoje granice poprzez takie zachowanie sprowadza natychmiastowa smierc na swojapoprzednia jazn. z kolei owidiusz napisal: '...jak miekki wosk jest wyciskany wciaz nowymi stemplami i zmienia ksztalt i nie wydaje sie nadal ybyc tym samym. a jednak wciaz jest on taki sam, podobnie ma sie nawet znaszymi duszami...'
a zatem jak jest?
kazda zmiana powoduje ze zabijamy swoje ja po to aby odrodzic sie na nowo. jest zmiana ostateczna i radykalnie nieodwracalna? czy tez kazda zmiana jest tylko przejawem potencjalu w nas tkwiacego. dazeniem ujawnienia wnetrza juz uksztaltowanego?
kto wie?
bylam w domu. smieszne to uczucie, kiedy we wlasnym luzku [dotychczas wlasnym] jest sie gosciem. cudowne uczucie.
przyjechalam z zaskoczenia. najbardziej to zaskoczylam chyba sie. nie planowalam. wsiadlam w samochod [swoja droga to niekiepska fura – ma trzy litry w silniku. mozna tym samochodzikiem pojezdzic tak jak loobie – szybko i bezpiecznie. na maxa szybko. szkoda ze nie muj ;( ]
w kazdym razie wsiadlam i pojechalam. wpadlam do klubu i spotkalam asie i wrombla.
wrombel miala byc w danii, okazalo sie ze wrocila na miesiac i teraz jedzie do szwecji. [ciekawi mnie po co ludzie jezdza na kolo podbiegunowe na caly rok?] smieszne – wrombel byla z jakimis dziecmi. nic nie mam przeciwko dzieciom, ale te byly jakies straszne. starsze od mojej siostry, a takie..dretwe?, niezyciowe?, nie wiem co z nimi bylo..., niefajne?
potem wyladowalysmy u fadziego ;) [ja i asia]. no ...impreza byla calkiem konkretna. no i policaja of kors zajrzala i kazala nam sobie pojsc.
to poszlismy do parku – pogoda byla przefajna.
gadalam z siostra. ucieszyla sie ze mnie widzi.
stwierdzilysmy, ze jestesmy tak samo popieprzone i tylko dlatego tak dobrze sie rozumiemy. to prawda chyba.
smutnym stwierdzeniem jest to, ze jednak zajebiscie za soba teskimy. nawet ona chyba troche bardziej. a zatem czyzby? przeprowadzi sie do stolycy?
obie nie czujemy wakacji – bo zawsze od x lat - wyjezdzalysmy razem. na na maxa wyluzowane wypady plenerowe. i teraz nagle nie wiadomo z jakiego powodu nie jedziemy razem. to prawie jakby nie bylo wakacji. co z tego, ze przede mna rejs mojego zycia?! co z tego ze ona teraz traci wszystko co ma [z moralnoscia wlacznie ] w berlinie?!
nie razem. a szkoda. bo razem jest zawsze fajnie.
siostra proponowala: - jedz znami [wczoraj odwiozlam je na pociag do kutna, zebysmy jak najdluzej mogly sie razem powyglupiac].
ja tylko powiedzialam: - nie podpierdalaj, bo wsiade i bedzie smutek.
bo ja bym mogla. a teraz jest tak, ze juz nie moge byc spontaniczna. tego mi zal najbardziej. ze musze wczesniej planowac. nie cierpie planowac. a teraz po prostu musze. jak chce miec za co jezdzic na wakacje. i dawac jeszcze na to kase siostrze ;))))
ale w sumie wizyta w domu byla jak najbardziej pozytywna. prawie. tylko mama mnie martwi. depresja dramatyczna. dlaczego ona nie chce sie leczyc? co ja tak gryzie? nie wiem. nie chce nic powiedziec.
chociaz mam takie wrazenie ze jak jestesmy razem [wczoraj zabralam ja na spacer, poszlysmy wykapac psy w pobliskim blocie} to jakos jest jej lepiej.
mialam wczoraj wyjechac z domu o 16. o 16 stwierdzilam ze pierdole to serdecznie. jest slonce, jest pies [za ktorym rozpaczliwe tesknie] i jest mama [do mamy na szczescie moge zadzwonic wiec tesknota nie jest taka nieutulona]. niegdzie nie jade.
pojechalam o 22. bylam w domu na 1 w nocy. ale przynajmniej mama sie cieszyla.
ona nie lubi byc w domu sama.
a my [rodzina w sensie] zyjemy w takim popieprzonym tempie, ze nigdy nikogo nie ma. ja w stolycy. tata – jak nie w stolycy to zawsze sobie cos znajdzie. siostra – rowniez dynamiczny czlowiek, tym bardziej ze teraz szkoly nie ma wiec ma sporo czasu.
tylko mama – pilnuje klubu, z reszta i tak nie lubi podrozowac. siedzi z psami sama i nie lubi tego strasznie.
kocham ja i tak. mimo ze mnie martwi jej nerwowosc i latwosc popadania w skrajnie radykalne nastroje. [wczoraj jak robila jajecznice poplakala sie ze jajka sa takie brudne] ale taki urok. nie mozna miec chyba wszystkiego.
ja to w ogole mam cucownych rodzicow.
tak sobie wlasnie pomyslalam, ze to kim jestem, moja niezliczona ilosc znajomych i przygod, moja nizaleznosc, poglad na swiat, zaradnosc – wszystko zawdzieczam im wlasnie.
dziekuje kochani.
jejq!
taka jestem zarobiona, ze nawet nie mam czasu wymyslec zadnego gryplanu na weekend.
no ale nie jest to zaden bool bo plan sie znajdzie sam.
zreszta, jakbym tak polezala i porobila nic nie byloby najgorzej. nie zaszkodziloby mi na pewno.
enylej...
nie widzialam sie caly tydzien z robertem...
hmmm.... troche mi go chyba brakuje...jego?... no wlasnie, nie jego tylko tego co potrafi. a potrafi duzo. ..i duuzo ja sie od niego naucze...jush sie sporo naumialam, a jak wskazuja wszelkie znaki na niebie i ziemi to dopiero poczatek tej ‘pouczajacej’ znajomosci. a jest ona pouczajaca nie tylko ze wzgledu na ars amandi i techniki pochodne. to jest ciekawe doswiadczenie psychologiczne. teraz wiem o sobie znacznie wiecej. sprawdzilam to co do tychczas moglam zeledwie podejrzewac.
nie lubie szymborskiej ale jednego jej nie moge odmowic. ‘na tyle sie znamy, na ile nas sprawdzono’. swieta prawda. i nie nalezy o tym nigdy zapominac.
dlatego gdy ktos sie mnie pyta, co bym zrobila, zawsze odpowiadam nie wiem...chyba ze juz zrobilam.